Jesteś w: Zdążyć przed Panem Bogiem

„Zdążyć przed Panem Bogiem” - streszczenie szczegółowe

Autor: Karolina Marlęga     Serwis chroniony prawem autorskim



W tamtych czasach Marek był gońcem w szpitalu. Stawał przy bramie, prowadzącej na Umschlagplatz i wyprowadzał chorych. Zawsze stał z tej samej strony, bojąc się, że zostanie zabrany razem z tłumem. Wybierano tych, których należało ratować, a on wyprowadzał ich jako chorych. Potrafił być wtedy bezwzględny. Jedna kobieta błagała go, by wyprowadził jej czternastoletnią córkę, a on mógł wziąć tylko jedną osobę. Wybrał Zosię, która była najlepszą łączniczką. Pewnego dnia mijali go ludzie, którzy nie posiadali numerków życia. Niemcy obiecywali, że każdy, komu dadzą taki numerek, przetrwa. Mieszkańcy getta mieli wówczas jeden cel – zdobycie numerka. Potem ogłoszono, że prawo do życia mieli mieć pracownicy fabryk, w których były potrzebne maszyny do szycia. Ludzie kupowali więc maszyny, sądząc, że to ich ocali, lecz zabierano również i ich. Wreszcie Niemcy ogłosili, że każdy, kto zgłosi się do pracy, otrzyma trzy kilogramy chleba i marmoladę. Rozdawali rumiane bochenki, a ludzie odbierali chleb i posłusznie wchodzili do wagonów.

Zgłosiło się tyle osób, że każdego dnia odjeżdżały dwa transporty do Treblinki. Powstańcy wiedzieli o tym, co się działo. W czterdziestym drugim posłali Zygmunta, by zorientował się, co działo się z transportami. W Sokołowie dowiedział się, że codziennie bocznicą, wiodącą do obozu, jedzie pociąg towarowy z ludźmi i wraca pusty. Po jego powrocie do getta opisali wszystko w gazetce, lecz nikt nie uwierzył. Nie wierzono, że Niemcy mogliby posyłać ludzi na pewną śmierć i marnować tyle chleba.

Akcja wywożenia ludzi trwała przez sześć tygodni – od dwudziestego drugiego lipca do ósmego września 1942 roku. Przez ten czas Marek stał w bramie. Odprowadził na plac czterysta tysięcy ludzi. Ósmego września Niemcy zlikwidowali szpital, mieszczący się w budynku szkoły zawodowej. Zanim weszli na górne piętro, gdzie leżały dzieci, lekarka zdążyła podać małym pacjentom truciznę. Uratowała je przed komorą gazową i ludzie uważali ją za bohaterkę. Wśród tłumu chorych, leżących na podłodze i czekających na transport, pielęgniarki wyszukiwały rodziców i wstrzykiwały im truciznę. Trucizna była przeznaczona dla najbliższych, a jednak lekarka oddała swój cyjanek obcym dzieciom. Jedyny człowiek, który mógłby powiedzieć całą prawdę o tamtych dniach i któremu by uwierzono, Czerniaków, popełnił samobójstwo. Marek uważał, że to nie było w porządku. On i jego przyjaciele mieli wtedy do Czerniakowa pretensje, że własną śmierć uczynił sprawą prywatną.

Wtedy należało umierać publicznie, na oczach świata. Różne mieli pomysły na śmierć. Dawid radził, aby wszyscy rzucili się na mury, przedostali się na stronę aryjską, usiedli na wałach Cytadeli i tam czekali, aż zostaną rozstrzelani. Estera chciała, by podpalili getto, żeby wszyscy w nim spłonęli. Większość jednak chciała powstania, ponieważ umieranie z bronią jest piękniejsze niż śmierć bez broni. W ŻOB-ie zostało tylko dwieście dwadzieścia osób i wszyscy zgodnie stwierdzili, że należy wszcząć powstanie. Mieli świadomość, że nie wygrają, lecz nie chcieli biernie czekać na moment, kiedy Niemcy po nich przyjdą. Chodziło głównie o wybór sposobu umierania.

Wywiad, w którym Marek opowiadał o wydarzeniach z powstania w getcie, został przetłumaczony na różne języki obce i wywołał głębokie oburzenie. Pan S., literat ze Stanów Zjednoczonych, napisał trzy artykuły, broniące wyznania „ostatniego dowódcy getta warszawskiego”. Ludzie pisali do gazet, a największy protest wywołała opowieść o rybach, których skrzela malował na czerwono Anielewicz. Pewien Niemiec napisał do Marka list, w którym wyznał, że w czasie wojny przebywał w warszawskim getcie jako żołnierz Wehrmachtu i widział na ulicach ciała ludzi, okryte papierami. Uważał siebie za ofiarę wojny i prosił o kilka słów w odpowiedzi. Marek odpisał, że doskonale rozumie uczucia młodego niemieckiego żołnierza, który po raz pierwszy widział ciała przykryte papierem.

Historia z literatem S. przypomniała mu podróż do USA, którą odbył w 1963 roku. Spotkał się tam z przywódcami związków zawodowych, które podczas wojny dawały pieniądze dla getta na broń. Rozpoczęła się dyskusja o ludzkiej pamięci, o tym, w jaki sposób uczcić pamięć tych, którzy zginęli w czasie wojny. Marek z trudem powstrzymywał się, żeby nie zapytać, jakie to teraz ma znaczenie. Widział jednak łzy w oczach tych ludzi, pamiętał, że dawali pieniądze na broń i chodzili do Roosevelta, by dowiedzieć się prawdy o tym, co działo się w getcie. Marek przypuszczał, że działo się to po jednym z pierwszych raportów „Wacława”, którego Tosia Goliborska wykupiła z gestapo za dywan perski. Zmikrofilmowany raport został przewieziony do Londynu pod plombą w zębie kuriera, a następnie trafił do USA. Nikt bowiem nie mógł uwierzyć, że tysiące ludzi przerabiano na mydło i wywożono do obozów. Po latach Marek pomyślał, że być może uraził przywódców związków zawodowych pytaniem, które zadał podczas wywiadu: „Czy to można nazwać powstaniem?”
strona:   - 1 -  - 2 -  - 3 -  - 4 -  - 5 -  - 6 -  - 7 -  - 8 -  - 9 -  - 10 -  - 11 -  - 12 -  - 13 -  - 14 -  - 15 -  - 16 - 



  Dowiedz się więcej