Jesteś w: Inny świat

Więźniowie i ich relacje w obozie ukazane w „Innym świecie”

Autor: Karolina Marlęga     Serwis chroniony prawem autorskim

Grudziński obalił w swojej powieści „Inny świat” pewien mit. Jak wynika z jego wspomnień, okrucieństwo w obozie nie było tylko domeną oficerów NKWD i ich podwładnych. Prócz kilku bezinteresownych i szczerych przejawów przyjaźni (Grudziński zbliżył się do Dimki, pani Olgi i Kostylewa), relacje więźniów można nazwać pozbawionymi humanitarnych odruchów, a wręcz okrutnymi.

Do największych sporów dochodziło zawsze pomiędzy więźniami politycznymi, a tak zwanymi „bytownikami”, czyli pospolitymi kryminalistami. Cięższy los czekał byłych współpracowników NKWD, ale zdecydowanie najgorzej mieli byli funkcjonariusze tajnej policji, co obrazują losy dumnego i wyniosłego fanatyka, zwolennika komunizmu i bolszewizmu Gorcewa i jego konflikt z pracującymi z nim przy wycince lasu przestępcami. Jego przykład pokazuje, że więźniowie potrafili stosować wszelakiego rodzaju metody znęcania się, nie tylko fizycznego, ale przede wszystkim psychicznego na swoich kolegach. W swoim okrucieństwie bez wątpienia równali się z oficerami NKWD.

Agresji i przemocy, widocznej w relacjach między więźniami poświęcony jest w „Innym świecie” rozdział „Nocne łowy”, który opowiada o procederze „proizwołu” – słowo to w„(…) bardzo lapidarnym skrócie oznacza (…) rządy więźniów w zadrutowanej zonie obozowej od późnego wieczoru do świtu”. Panujący łagrze terror najlepiej oddaje zdanie: „Żaden strażnik nie ośmielił się pojawić między barakami w nocy nawet wówczas, gdy do jego uszu dochodziły straszliwe jęki i krzyki mordowanych więźniów politycznych; nigdy przecież nie wiadomo było, zza jakiego baraku wychyli się i roztrzaska mu łeb ciężki obuch toporzyska”.

Prócz więźniów politycznych, którzy musieli zorganizować oddziały samoobrony, aby odpierać ataki pospolitych kryminalistów i recydywistów, na ataki mające miejsce każdego dnia po zachodzie słońca narażone były najbardziej kobiety. „Nocne łowy”, jak nazywał bestialskie gwałty Herling-Grudziński, z czasem stały się stałym elementem życia w łagrze. Więźniarki musiały mieć się cały czas na baczności i nie oddalać się w nocy od swojego baraku, zwłaszcza samotnie. Autor opisuje przypadek kobiety, która właśnie tak uczyniła. Nie miała szans z napastnikami: „Zwalili się oboje w zaspę śnieżną dokładnie w chwili, gdy pozostałych siedmiu nadbiegło z dwóch stron na pomoc”. Brutalny gwałt zbiorowy odbywał się za cichym przyzwoleniem strażników. Zaskakujący może wydawać się fakt, iż Marusia, bo tak miała na imię ta kobieta, zakochała się swoim najbardziej brutalnym oprawcy – Kowalu. Po pewnym czasie zadarła jednak z „urkami”, którzy ponownie dotkliwie ją pobili i zgwałcili, mimo iż była tak samo jak oni ofiarą stalinowskiego reżimu.

„Urkowie” byli najgroźniejszą półlegalną mafią w Rosji, postrachem współwięźniów i prawdziwą plagą sowieckich więzień, w których zajmowali najwyższą pozycję w hierarchii. Byli pospolitymi przestępcami, najczęściej po wielokrotnej recydywie. Tułali się po łagrach, mając już zazwyczaj uciułaną na wolności fortunkę z kradzieży czy z mordów na „politycznych”. „Urka” był w obozie najważniejszą instancją, najwyższym funkcjonariuszem po dowódcy warty. Mógł załatwić dosłownie wszystko, to przez jego ręce przechodziły dziewice z wolności zanim trafiły do łóżka naczelnika. O ich bezwzględności, dowodzącej braku wszelkich zahamowań świadczą słowa Grudzińskiego, wspominającego obozową grę:

„Gra o cudze rzeczy należy do najpopularniejszych rozrywek wśród „urków”, a główna jej atrakcja polega na tym, że przegrywający ma obowiązek wyegzekwować od postronnego widza umówiony z góry przedmiot. Kiedyś w trzydziestych siódmych latach pionierstwa obozowego w Rosji, grało się cudze życie, bo nie było cenniejszych przedmiotów: siedzący gdzieś w drugim końcu baraku więzień polityczny ani się domyślał, że wytarte karty, spadające z wysoka z ostrym trzaskiem na małą deszczułkę umieszczoną na kolanach grających, przypieczętowują jego losy. „Głaza wykolu” było w ustach „urków” najstraszniejszą groźbą: dwa palce prawej ręki, rozstawione w kształt litery V, mierzyły prosto w oczy ofiary. Broń przeciwko niej była równie straszna – należało błyskawicznie przystawić do nosa i czoła wyprężone ostrze dłoni. Rozczapierzone palce rozpruwały się o nie jak fale dziób okrętu”.



  Dowiedz się więcej