Jesteś w:
Zdążyć przed Panem Bogiem
Wszystko to, co tej pory napisała narratorka, nie podoba się ludziom. Nie wiedzą, w jaki sposób Edelman uratował się, a nagle znajduje się w gabinecie Profesora, bez odpowiedzi na to pytanie. Gdyby jednak Marek nie siedział w poczekalni w towarzystwie Agi i Elżbiety Chętkowskiej, to Profesor byłby już dawno w domu, oglądając dziennik w telewizji. W chwili, kiedy narratorka opisuje to czekanie, Elżbieta nie żyje. Pozostała nagroda jej imienia, przyznawana za wybitne osiągnięcia z zakresu kardiologii i ufundowana z honorariów za pracę „Zawał serca”. Edelman opisał w niej wszystko, czego dowiedział się o ludziach chorych na serce.
W pracy o chorobie głodowej nie mógł nic napisać, ponieważ pracował jako goniec. W szpitalu nie wymagano od niego wiele, zdając sobie sprawę z tego, że miał jeszcze inne, ważniejsze, zajęcia. Każdego dnia odnosił do stacji sanitarno-epidemiologicznej krew chorych na tyfus, a następnie stawał przy wejściu na Umschlagplatz. W filmie „Requiem dla 500000” widać, jak ludzie idą do wagonów, trzymając w rękach bochenki chleba. Niemiecki operator fotografował tłum, biegnący w stronę dziennikarzy szwedzkich, którzy przyjechali, by zebrać materiały o getcie. Nagle rozlegają się strzały i spiker informuje o wybuchu powstania. Narratorka mówi, że pomysł ze strzałami był dobry, ponieważ wybuchy przysłoniły tłum ludzi.
W odpowiedzi Marek zaczyna krzyczeć. Zarzuca kobiecie, że zapewne uważa biegnących do wagonów za gorszych od tych, którzy do nich strzelali. Tak przecież uważają wszyscy, a pewien amerykański profesor stwierdził, że „szli jak barany na śmierć”. Opinię taką wyraził mężczyzna, który wylądował na francuskiej plaży, biegł pod morderczym ogniem i został ranny. Jego żona dodaje, że śmierć ludzi, którzy giną w milczeniu, jest niczym, ponieważ nie pozostawia po sobie niczego. Jedynie ci, którzy strzelają, pozostawiają po sobie legendę. Edelman próbował im wyjaśnić, że śmierć w komorze gazowej nie jest gorsza od śmierci, poniesionej w walce. Niegodnym jest przeżycie cudzym kosztem. Zaczął krzyczeć i jakaś kobieta poprosiła, aby mu wybaczono. Teraz wyjaśnia narratorce, że ci ludzie szli spokojnie i godnie na śmierć. O wiele łatwiej było umierać tym, którzy walczyli w powstaniu niż tym, którzy odjechali wagonami i musieli wykopać sobie dół, a potem rozebrać się do naga. Narratorka przyznaje mu rację, że o wiele łatwiej jest patrzeć na śmierć tych, którzy strzelają niż na człowieka, który musiał wykopać sobie grób.
Pewnego dnia Marek widział na ulicy Żelaznej zbiegowisko ludzi, którzy zebrali się wokół beczki. W beczce stał stary Żyd. Tuż obok stali dwaj niemiecki oficerowie, którzy, śmiejąc się głośno, wielkimi nożycami krawieckimi obcinali mężczyźnie brodę. Zebrani wokół ludzie również śmiali się. Edelman pomyślał wówczas, że najważniejszą rzeczą było nie dać się wepchnąć w beczkę. W tamtych dniach getto nie istniało jeszcze, więc nikt nie czuł grozy tego wydarzenia. Był początek wojny, a jego koledzy uciekli za zieloną granicę. Byli to wspaniali chłopcy z kulturalnych domów. Marek nie należał jednak do tego towarzystwa. Uczył się gorzej, nie miał domu, ponieważ jego matka zmarła, kiedy miał czternaście lat.
Przed wojną przekonywał Żydów, aby zostali w Polsce, gdyż wkrótce będzie tu socjalizm. Dlatego też nie mógł uciec z kraju, kiedy zaczęła się wojna i zaczęły się ciężkie dni dla Żydów. Po wojnie dowiedział się, że jego koledzy, którzy uciekli za granicę, sprawowali ważne funkcje. Zapraszali go do siebie, lecz nie mógł ich odwiedzić, ponieważ to on odprowadził na Umschlagplatz czterysta tysięcy osób. Każdego roku, w rocznicę powstania dostawał bukiet kwiatów, nie wiadomo od kogo. Do tej pory zebrał trzydzieści jeden wiązanek. Tylko jeden raz, w roku 1968, nie dostał kwiatów i wtedy było mu przykro. Zawsze są to żółte kwiaty, przyniesione przez gońca z kwiaciarni. Narratorka nie jest przekonana, czy powinna wspomnieć o anonimowych bukietach. Podobnie jak nie powinna pisać o tym, że w getcie były prostytutki, które każdego dnia dawały Markowi bułkę.
Edelman opowiada, że w bunkrze na Miłej razem z grupą Anielewicza było kilka prostytutek i jeden alfons. Kiedy przedostali się do tego bunkra, prostytutki dały im jeść i razem wypalili papierosa. Był to jeden z najlepszych dni w getcie. Później, kiedy zginęła grupa Anielewicza, odnaleźli dziewczyny w sąsiedniej piwnicy. Następnego dnia opuszczali getto kanałami. Jedna z prostytutek zapytała go, czy może przejść z nimi na stronę aryjską, lecz nie zgodził się na to.
strona: - 1 - - 2 - - 3 - - 4 - - 5 - - 6 - - 7 - - 8 - - 9 - - 10 - - 11 - - 12 - - 13 - - 14 - - 15 - - 16 -
„Zdążyć przed Panem Bogiem” - streszczenie szczegółowe
Autor: Karolina Marlęga Serwis chroniony prawem autorskimWszystko to, co tej pory napisała narratorka, nie podoba się ludziom. Nie wiedzą, w jaki sposób Edelman uratował się, a nagle znajduje się w gabinecie Profesora, bez odpowiedzi na to pytanie. Gdyby jednak Marek nie siedział w poczekalni w towarzystwie Agi i Elżbiety Chętkowskiej, to Profesor byłby już dawno w domu, oglądając dziennik w telewizji. W chwili, kiedy narratorka opisuje to czekanie, Elżbieta nie żyje. Pozostała nagroda jej imienia, przyznawana za wybitne osiągnięcia z zakresu kardiologii i ufundowana z honorariów za pracę „Zawał serca”. Edelman opisał w niej wszystko, czego dowiedział się o ludziach chorych na serce.
W pracy o chorobie głodowej nie mógł nic napisać, ponieważ pracował jako goniec. W szpitalu nie wymagano od niego wiele, zdając sobie sprawę z tego, że miał jeszcze inne, ważniejsze, zajęcia. Każdego dnia odnosił do stacji sanitarno-epidemiologicznej krew chorych na tyfus, a następnie stawał przy wejściu na Umschlagplatz. W filmie „Requiem dla 500000” widać, jak ludzie idą do wagonów, trzymając w rękach bochenki chleba. Niemiecki operator fotografował tłum, biegnący w stronę dziennikarzy szwedzkich, którzy przyjechali, by zebrać materiały o getcie. Nagle rozlegają się strzały i spiker informuje o wybuchu powstania. Narratorka mówi, że pomysł ze strzałami był dobry, ponieważ wybuchy przysłoniły tłum ludzi.
W odpowiedzi Marek zaczyna krzyczeć. Zarzuca kobiecie, że zapewne uważa biegnących do wagonów za gorszych od tych, którzy do nich strzelali. Tak przecież uważają wszyscy, a pewien amerykański profesor stwierdził, że „szli jak barany na śmierć”. Opinię taką wyraził mężczyzna, który wylądował na francuskiej plaży, biegł pod morderczym ogniem i został ranny. Jego żona dodaje, że śmierć ludzi, którzy giną w milczeniu, jest niczym, ponieważ nie pozostawia po sobie niczego. Jedynie ci, którzy strzelają, pozostawiają po sobie legendę. Edelman próbował im wyjaśnić, że śmierć w komorze gazowej nie jest gorsza od śmierci, poniesionej w walce. Niegodnym jest przeżycie cudzym kosztem. Zaczął krzyczeć i jakaś kobieta poprosiła, aby mu wybaczono. Teraz wyjaśnia narratorce, że ci ludzie szli spokojnie i godnie na śmierć. O wiele łatwiej było umierać tym, którzy walczyli w powstaniu niż tym, którzy odjechali wagonami i musieli wykopać sobie dół, a potem rozebrać się do naga. Narratorka przyznaje mu rację, że o wiele łatwiej jest patrzeć na śmierć tych, którzy strzelają niż na człowieka, który musiał wykopać sobie grób.
Pewnego dnia Marek widział na ulicy Żelaznej zbiegowisko ludzi, którzy zebrali się wokół beczki. W beczce stał stary Żyd. Tuż obok stali dwaj niemiecki oficerowie, którzy, śmiejąc się głośno, wielkimi nożycami krawieckimi obcinali mężczyźnie brodę. Zebrani wokół ludzie również śmiali się. Edelman pomyślał wówczas, że najważniejszą rzeczą było nie dać się wepchnąć w beczkę. W tamtych dniach getto nie istniało jeszcze, więc nikt nie czuł grozy tego wydarzenia. Był początek wojny, a jego koledzy uciekli za zieloną granicę. Byli to wspaniali chłopcy z kulturalnych domów. Marek nie należał jednak do tego towarzystwa. Uczył się gorzej, nie miał domu, ponieważ jego matka zmarła, kiedy miał czternaście lat.
Przed wojną przekonywał Żydów, aby zostali w Polsce, gdyż wkrótce będzie tu socjalizm. Dlatego też nie mógł uciec z kraju, kiedy zaczęła się wojna i zaczęły się ciężkie dni dla Żydów. Po wojnie dowiedział się, że jego koledzy, którzy uciekli za granicę, sprawowali ważne funkcje. Zapraszali go do siebie, lecz nie mógł ich odwiedzić, ponieważ to on odprowadził na Umschlagplatz czterysta tysięcy osób. Każdego roku, w rocznicę powstania dostawał bukiet kwiatów, nie wiadomo od kogo. Do tej pory zebrał trzydzieści jeden wiązanek. Tylko jeden raz, w roku 1968, nie dostał kwiatów i wtedy było mu przykro. Zawsze są to żółte kwiaty, przyniesione przez gońca z kwiaciarni. Narratorka nie jest przekonana, czy powinna wspomnieć o anonimowych bukietach. Podobnie jak nie powinna pisać o tym, że w getcie były prostytutki, które każdego dnia dawały Markowi bułkę.
Edelman opowiada, że w bunkrze na Miłej razem z grupą Anielewicza było kilka prostytutek i jeden alfons. Kiedy przedostali się do tego bunkra, prostytutki dały im jeść i razem wypalili papierosa. Był to jeden z najlepszych dni w getcie. Później, kiedy zginęła grupa Anielewicza, odnaleźli dziewczyny w sąsiedniej piwnicy. Następnego dnia opuszczali getto kanałami. Jedna z prostytutek zapytała go, czy może przejść z nimi na stronę aryjską, lecz nie zgodził się na to.
strona: - 1 - - 2 - - 3 - - 4 - - 5 - - 6 - - 7 - - 8 - - 9 - - 10 - - 11 - - 12 - - 13 - - 14 - - 15 - - 16 -